sobota, 24 stycznia 2009

Granica Gambia-Senegal




Na granicy przejezdzajace 3 samochody sa cale zapchane, wiec czekamy dalej. Wreszcie pojawia sie kolejny klekot, tym razem pusty. Po negocjacjach odnosnie ceny, wreszcie ruszamy i piaszczysta, wyboista, juz senegalska droga jedziemy do najblizszego miasta Velingara. Wyboje sa duze, samochod ledwo zipie. Nagle slyszymy trzask i okazuje sie ze pekla opona. Szybka akcja chlopakow i kolo zapasowe juz wstawione. Teraz trzeba odpalic silnik, ktory sam nie chce ruszyc. Pchamy w trojke samochod, az wreszcie silnik odpala. To calkiem normalna sytuacja na tutejszych drogach. Bardzo czesto widzimy jak na drodze ludzie zmieniaja opony, zarowno w samochodach osobowych, jak i zapakowanych busikach, a takze wielkich ciezarowkach. Jedziemy, jedziemy, zaliczamy posterunek, gdzie senegalscy urzednicy chca sprawdzic nasze bagaze (bardziej chodzi im o pogawedke z nami niz rzeczywiscie kontrole), nastepnie wbijaja nam pieczatki wjazdowe do Senegalu, odpalamy na pych i jedziemy dalej. Jestesmy znow w Senegalu i wszystko nam sie juz mniej podoba. Kurz, piach, szaro-bure kolory a w sercach tesknota za wielobarwna Gambia. Jedziemy kawalek i znow niespodzianka... samochod nie chce dalej jechac. Chwila kombinacji w silniku, cos tam chlopaki stukaja, pukaja, probujemy na pych i niestety nadal silnik sie buntuje.. Na szczescie w koncu naprawiaja klekota i jakos docieramy do Velingara. Tam jakis uczynny Senegalczyk podwozi nas powozem konnym na sam koniec miasteczka. Po drodze oczywiscie oferuje sie jako kandydat na meza. Dziekujemy uprzejmie, odmawiamy propozycji zawarcia zwiazku malzenskiego i wysiadamy. Wszystko tu juz inaczej wyglada, o wiele bardziej podobala nam sie Gambia. Do tego dochodza trudnosci w porozumiewaniu sie po francusku. Tesknimy za Gambia, czujemy sie wyobcowane, nieco smutne. Na szczescie zaraz lapiemy na stopa dosc dobry samochod, ktorym jedzie trzech Mauretanczykow. Wsiadamy. Po chwili rozmowy(francusko-angielsko-hiszpansko-wloskiej) okazuje sie, ze jada prosto do stolicy Gwinei Bissau. Cieszymy sie i ochoczo zgadzamy, zeby jechac z nimi od razu do Bissau. Nazi, Hamden i trzeci Mauretanczyk , ktorego imienia nie pamietam, mieszkaja w Bissau i prowadza apteke. Okazuje sie, ze w Bissau apteki sa prowadzone w 80% przez te nacje. Nazi tlumaczy dlaczego, ale niestety nie rozumiem na tyle dobrze po francusku. Wygladaja zamoznie, czestuja Fanta, probuja nam jak najbardziej dogodzic. Sa bardzo uprzejmi i grzeczni. Po drodze mijamy senegalskie wioski, z typowymi lepiankami afrykanskimi, az docieramy do granicy Gwinei Bissau. Tam okazuje sie ze waluta jest ta sama jak w Senegalu, a poniewaz jakies franki nam jeszzce zostaly z Dakaru, kupujemy banany i bagietke dla nas wszystkich. Ciezko sie porozumiec z tutejsza ludnoscia, bo nie znamy ani portugalskiego, ani krealskiego-lokalnego jezyka. na szczescie niektorzy tutaj mowia cos niecos po angielsku. Pozna noca docieramy do stolicy.
Asia

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz