wtorek, 20 stycznia 2009

Banjul cz2




































































After a nice walk along Banjul during which we ate a dinner invited by friendly traders and met all the bodyguards of the First Gambian Lady with who we went into the area of the Palace of the President, we moved (already late) to Sukuta where our hospitalityclub host was expecting us.

Po wysciskaniu sie z Yahyem (bedziemy mile wspominac tego szalonego raste podrozujacego na przyczepke, bez chocby symbolicznego dalasi w kieszeni; pewnie gdyby akurat przez moment pracowal, to tez by szybko rozdal, co zarobil...) i samotnym wyruszeniu na dalsza eksploracje Gambii, poczulysmy znowu wiatr w skrzydelkach. Tym bardziej, ze wiele sie podczas tej wspolnej podrozy nauczylysmy o funkcjonowaniu w Afryce.
Gdy ja wyruszylam na spacerek po stolicy, czekajaca przy plecakach, tuz przy Palacu Prezydeckim Asia poznala ochroniarzy Pierwszej Damy. Dzieki nim weszlysmy na teren palacu, gdzie uraczono nas soczkiem, ktorego przedtem bezskutecznie szukalam na targu (nie jest to produkt popularny wsrod miejscowej ludnosci, a i cena tego "luksusu" tak tu, jak i w Senegalu jest znacznie wyzsza niz w Polsce).
W Banjul wlasciwie niewiele znalazlysmy do "zwiedzania". Wiekszosc centrum stanowil bowiem... targ. Tez ciekawy. A przy kupowaniu materialu na sukienke (miejscowe ciuszki trudno kupic gotowe, ale mozna niemal wszedzie kupic material i uszyc na miejscu), mozna sie zalapac na pyszne miejscowe jedzonko, znowu oczywiscie z jednej michy (ach ta profilaktyka duru brzusznego czy innych chorobsk...) i nawet wycyganic przepis...
Ze stolicy zlapalysmy busika (dopiero do ktoregos z kolei sie zmiescilysmy, ale ze jest ich mnostwo, dopchanie sie do ktoregos w naszym kierunku nie zajelo nam wiele czasu) i dotarlysmy do Sukuty. Tam bylysmy umowione z aminou z hispitalityclub. Sporo sie spoznilysmy, bo oczywiscie ciezko nam bylo wyjsc z kolorowego, gwarnego, pelnego zagadujacych ludzi targu Banjulu. Mimo to ledwo wyszlysmy z busika, przywitala nas mlodsza siostra naszego znanego tylko z netu gospodarza. Bylysmy troche oniesmielone, poniewaz ta drobna istotka upierala sie, by wziac jeden z naszych plecakow. Przechodnie tlumaczyli nam, bysmy na to pozwolily, bo taki jest zwyczaj, wiec w koncu uleglysmy...
W domu Amidou przywitala nas wielka rodzina, a wsrod niej chmara przeuroczych dzieciakow. Bylysmy ugoszczone wrecz po krolewsku, zobaczylysmy spore gospodarstwo, poszalalysmy z dzieciakami, a wieczorem wybralysmy sie z naszym przystojnym, jak wielu Afrykanczykow:), gospodarzem i jego bratem na reggae party na plazy. Co ciekawe, mimo ze impreza wydawala sie spora, widzialysmy tylko dwie czarne kobiety, w tym jedna byla z bialym chlopakiem, a druga nie za wiele tanczyla i widzialysmy ja tylko w cieniu, jak sie domyslamy, jej partnera, niewiele i jakby ostroznie tanczaca... Poznalysmy za to sliczna pare mlodych Czechow "wakacjujacych sie" w Gambii, w koncu troche potanczylysmy i zadowolone wrocilysmy do naszej rezydencji.
Kolejnego dnia wybralysmy sie, zgodnie z rada naszego gospodarza, do rezerwatu z wielbladami (pare wielbladow na sznurku za 75 dalasi od osoby - nie warto). Troche zawiedzione tym, co zobaczylysmy, zrezygnowalysmy z planow odwiedzania kolejnych rezerwatow i wybralysmy sie na pobliska plaze. Milo bylo poplywac w oceanie, jednak plaga byly dzieciaki proszace o pilki. Co ciekawe, po odmowie (poki co trzymamy sie zasady, ze prezenty zostawiamy tym, ktorzy nas ugoszcza, podwioza itp., a nigdy zebrzacym), dzieci zaczely... podrywac nas. Tego tylko brakowalo... Juz sie przyzwyczailysmy, ze co drugi spotkany tubylec stwierdza po chwili, ze ktoras z nas kocha badz chcialby z nami pojechac do Polski badz przynajmniej prosi o telefon i adres itp., ale amanci mniejsi od nas o glowe?... To juz lekka przesada... No coz, Afryka.... Tu najwieksze kontrasty zdaja sie byc na porzadku dziennym i wszystko dzieje sie w takim tempie...

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz