czwartek, 29 stycznia 2009

Z Gwineii Bissau do Gwineii * From Guinea Bissau to Guinea













































































































































































Piszemy dopiero teraz bo przez cala ta droge nie bylo dostepu do internetu. Dotarlysmy do celu, jestesmy od paru godzin w Conakry, stolicy Gwinei, cale, zdrowe i bezpieczne, z chlopakami i Viola.

Ze stolicy Gwinei Bissau udalysmy sie busikiem poza miasto i dalej juz na stopa. Od razu, gdy wysiadlysmy z busa w pierwszej wiosce poza stolica, oczarowala nas bujna roslinnosc, piekne domy, plaskie, duze, schludne, pokryte coprawda blacha, ale mimo wszystko sprawialy wrazenie bardzo przestronnych i przytulnych. Idac przez wioske na jej koniec, wszyscy usmiechajac sie zagadywali, pozdrawiali, zapraszali do wspolnego jedzonka. Na jednym z drzew przed domem, nasza uwage przykula malpa, trzymana na sznurku... Potem niejednokrotnie juz widzialysmy te stworzonka, tym razem na szczescie juz na wolnosci, biegajace wsrod bujnych drzew.

Ledwie zrzucilysmy plecaki, a juz pojawili sie miejscowi mlodziency. Po chwili rozmowy, z ktorej w koncu wyniklo, ze idziemy na piechote do Conakry, chlopcy z wielka determinacja pomagali nam zatrzymywac auta. Zatrzymali nawet ambulans... W koncu jednak jechalysmy na pace ze swinka, ktora chciala pozrec moj plecak. Nastepnie w dosc krotkim czasie udalo nam sie zlapac dosc luksusowy jak na Afryke samochod, ktorym dojechalysmy do kolejnej miejscowosci. Tam po kawce, bananach i kleiku ryzowym, pogawedkach z mieszkancami, smiechach i dziwieniu sie nam, bialym, z plecakami na drodze, lapiacymi okazje zlapalysmy w koncu tira, ktorym dojechalysmy do wiekszego miasta. Tam, w Bafacie, dzieki zwyczajowi, o ktorym dowiedzialysmy sie w trakcie naszej wedrowki (a polegajacym na tym, ze gdy jestes turysta, po raz pierwszy pojawiajacym sie w nowym miejscu w tym kraju i nie wiesz co ze soba poczac, gdy nadchodzi noc-idziesz na posterunek policji lub zandarmerii, a tam znajdziesz zawsze bezpieczne schronienieaz ) spedzilysmy bezpiecznie noc, zorganizowana dla nas przew przesympatycznych policjantow. Nastepnego dnia obeszlysmy cale miasteczko, posililysmy sie na targu, w poszukiwaniu toalety mialysmy okazje zobaczyc szpital od srodka (a dokladnie sale dla ciezarnych), po czym busikiem udalysmy sie do nastepnego miasta-Gabu.

Drogi w Gwinei Bissau, przynajmniej na odcinku Bissau-Gabu sa dobre, utwardzone, bez dziur, wiec jej pokonywanie szlo dosc sprawnie. Przyszlo nam jednak spedzic kolejna noc w tym pieknym, spokojnym, przyjaznym kraju. Z Gabu chcac wyjsc na wylot, zrobilysmy pare kilometrow na piechote-miasteczko ciagnelo sie i ciagnelo, a samochodow jezdzilo tam malo. Jednak po jakims czasie cos sie zatrzymalo i tym razem juz bardzo wyboista droga, jadac na pace wsrod beczek i siatek z cebula, cale szczesliwe, ze mamy wiatr we wlosach i juz pod koniec trasy tez i gwiazdy nad glowami, dotarlysmy do Pece. Tam od razu pokierowano nas do domu w ktorym mieszka ktos jakby burmistrz. Jego akurat nie bylo, ale jego brat, pewien mlodzieniec i zona "burmistrza" ugoscili nas z wielka radoscia i ochota. Rano po przyjezdzie "burmistrza" do miasteczka, rozmowach portugalsko-wlosko-hiszpanskich, sniadaniu i wymianie adresow wyszlysmy na droge. Piekne slonce, cisza, spokoj, zielen dookola, sympatyczne dzieciaki dookola... Cos sie zatrzymuje, chca od nas pieniadze, my niestety nie mamy tyle, zeby nas mogli zabrac do samej granicy. Podwoza nas jednak kawalek, tam po jakims czasie Eliza lapie traktor z przyczepa, podczas gdy ja robilam zdjecia kopcom termitow i malpkom w lesie. Jedziemy kawalek, a raczej skaczemy na tych wybojach.. Wysiadka w kolejnej wiosce, nie wiemy jakiej, bo tu nie ma zadnych znakow, tabliczek, miejscowi je znaja, dla nas sa to takie same, piekne lepianki, okraglaki ze strzecha, z wielkimi mangowcami dookola, plotem splecionym z traw. Po jakims czasie nadjezdza typowy transport przewozacy ludzi od jednej miejscowosci do drugiej- typ kombi, metalowa krata na dachu, a na niej gora bagazy; w srodku kilkanascie osob. Ten samochod jedzie akurat na sama granice. Pakujemy sie na dach i jedziemy, lapiac czerwony pyl w zeby, wlosy i gdzie to tylko mozliwe. Ale i tak jest to frajda. Jak to zwykle bywa z przekraczaniem granic, takze za ten przewoz musialysmy zaplacic. Bylo to jednak niedaleko od granicy, samochod byl pelen, wiec na szczescie nie wyszlo drogo (1000 gwinejskich frankow za osobę).

Na granicy kawka z termosu, kupiona w przydroznej "kawiarni", pieczatki wyjazdowe z Gwineii Bissau, przemarsz na piechote (ok 2km) do granicy Gwinejskiej, pieczatki, sprawdzanie bagazy przez celnikow, oplacenie transportu do pierwszej wiekszej wioski, tam udanie sie na posterunek policji i bezpieczny nocleg na werandzie obok policjanta.
Asia

sobota, 24 stycznia 2009

Bissau





































Jadac noca przez Gwinee Bissau zatrzymujemy sie po drodze w Gabu, Bafata i innych miastach. W kazdym z nich kierowca ma jakas kontrole dokumentow, co jest ponoc tutaj normalne. Ku naszemu zdziwieniu widzimy, ze tutejsi ludzie ubieraja sie bardzo europejsko, prawie nie widac nikogo, kto nosilby typowe afrykanskie kolorowe ubrania. Choc jest pozna noc, w wioskach tetni zycie, wszyscy sa jacys tacy bardzo radosni, wygladaja przyjaznie. Zabudowa w wiekszosci murowana, naokolo dosc czysto, miasteczka takie jakies "ogarniete". Czujemy sie jak na poludniu Europy.Okolo polnocy docieramy do domu Naziego, szybki "prysznic" (wiadro z zimna woda) i kladziemy sie wszyscy spac na zlaczonych dwoch materacach okrytych duza moskitiera. Rano po sniadaniu (bagietka z margaryna, kawa rozpuszczalna z duza iloscia cukru i herbatka afrykanska) robimy upragnione pranie. Ilosc kurzu, jaka pozostaje w wodzie robi na nas wrazenie. To samo dzieje sie gdy myjemy wlosy.. Wreszcie czyste jedziemy z naszymi gospodarzami i sasiadem wymienic pieniadze do kantoru (czyt.kolesie stojacy na ulicy) oraz do kafejki internetowej. Stolica bardzo europejska. Widac troche turystow, w wiekszosci Portugalczykow. Nie widac tak bardzo smieci, ale na ulicy ruch samochodowy typowo afrykanski. Taksowki wszystkie jednej marki, niebieskie, calkiem dobrze sie trzymajace. Inaczej niz w Gambii, skad pamietamy rozwalajace sie, ledwe sunace po drogach, zolto-zielone graciki. Wracamy do domu, jemy obiad ze wspolnej michy rekoma (ryz z miesem, ale niestety bez cudownie ostrego gambijskiego pieprzu), po czym jedziemy na przejazdzke po stolicy. Chlopaki dziwia sie, gdy upieramy sie ze pojdziemy spowrotem piechota. My chcemy troche pogadac z ludzmi, pomaszerowac, porobic zdjecia, a nie tylko ogladac wszystko zza szyby samochodowej. Z lekkim niepokojem czy trafimy do domu, jednak nas zostawiaja w srodku miasta. Zaraz zaczepiaja przyjazni miejscowi. Ja, w mojej kiecce gambijskiej czuje sie chyba bardziej afrykansko niz tutejsze kobiety. Calkiem niezle idzie nam rozmowa, bo podczas dlugiej drogi z Senegalu do Bissau chlopaki nauczyli nas troche kreolskiego. Zreszta mozna sie jakos dogadac mieszanka angielsko-francusko-hiszpansko-wloska. Kupujemy kilka pamiatek, oczywiscie po negocjacjach (na poczatku cena np jest 27000 frankow, a zakup zostaje dokonany za 8000), wode w dosc dobrze tutaj zaopatrzonych sklepach i wedrujemy dlugasna ulica w dzielnice naszych gospodarzy. Po drodze docieramy do kafejki internetowej, ale okazuje sie zaraz zamykaja, ze wzgledu na koncert, ktory ma sie niedlugo odbyc przed kafejka, na duzej scenie. Poniewaz jest jeszcze godzina do koncertu, a pora pozna, decydujemy sie wrocic do domu i ustalic z chlopakami, czy ida z nami. Po drodze spotykamy naszych gospodarzy, ktorzy bija nam brawo, ze tak dobrze zapamietalysmy droge do domu. Wsiadamy i jedziemy z nimi do kolejnego znajomego-Mauretanczyka prowadzacego kolejna apteke. Po powrocie do domu, jemy kolacje(tym razem makaron z duzej michy) po czym decydujemy sie jechac w czworke, z Nazim i Hamdenem na koncert. Jednak okazuje sie, ze cos sie nie zrozumielismy, bo chlopaki nie chca wchodzic poza brame duzej restauracji, gdzie odbywa sie koncert, tylko mowia, ze poczekaja na nas w samochodzie. To jednak nie wchodzi w rachube, bo nie chce sie zgodzic na to, by czekali godzine lub dwie na nas w samochodzie. Mowie, zeby wracali, a my sobie wrocimy same piechota te 3 km. Nazi jednak sie martwi, mowi, ze to niebezpieczne w tej okolicy tak wedrowac noca i chce zostawic wobec tego nam samochod i kluczyki, zebysmy wrocily jego autem. Na to sie nie godze i ustalamy jednak, ze wezmiemy taxi do domu.
Koncert to jednak niedobre okreslenie. To bardziej przedstawienie, show na scenie w restauracji pod golym niebem. Wstep platny, gosci nie za duzo, ale atmosfera przyjemna. Nie wszystkie stoliki sa zajete. Na scene wyskakuja tancerze i tancerki, ktorzy wyprawiaja cuda, a we mnie wibruje krew.. Zaczynam od razu sie niecierpliwic, bo juz bym chciala byc w Konakry, juz bym chciala tanczyc, tak jak ci na scenie.. Troche tradycyjnego tanca, spiewow, gry na roznych afrykanskich instrumentachm, zmieniajacych sie artystow i stylow muzycznych; mija troche czasu i decydujemy sie wracac, zeby nie budzic po nocy naszych gospodarzy. Zaraz za brama zatrzymuje sie samochod. Mlody chlopak i dwie Murzynki zapraszaja do auta-mowia, ze mamy same nie wracac piechota. skoro sa tak uczynni, nie tlumaczymy juz, ze chcialysmy zlapac taxi. Docieamy do domu, idziemy spac, tym razem na materacu przeniesionym na cos jakby werande, bo chlopaki uznali, ze bedzie za cieplo w srodku. Zatem spimy, mozna rzec-pod golym niebem. Rano dosc wczesna pobudka, toalet poranna, pakowanie, ja jeszcze udaje sie z sasiadem na umowiony dzien wczesniej jogging. Jedziemy kawalek busikiem na stadion, gdzie od rana juz trenuja pilkarze, kilka osob biega po biezni, ktos tam cwiczy na silowni. Niedaleko tego stadionu dzien wczesneij widzialysmy prezydenta, ktory ponoc codziennie trenuje. Od razu lepiej sie czuje, mimo iz moj partner po jednym okrazeniu odpada... Wracajac zajezdzamy jeszcze do fryzjera i jedziemy do domu. Chlopaki odwoza nas jeszcze do kafejki, standardowo wymiana adresow i numerow telefonow, pozegnanie, ostatnie wspolne fotki i zaraz ruszamy na wylotowke. Decydujemy sie jechac prosto do Gwinei, nie zwiedzamy juz Gwinei Bissau-jak najszybciej chce zaczac tanczyc. nawet juz nie chce jechac na wyspy Bolama, tym bardziej ze tydzien temu zatonela lodka, ktora miesci 30 osob, a zaladowana byla dwukrotnie... Wszyscy zgineli... Teraz nawet nie bardzo by mozna bylo tam poplynac bo fale siegaja 2 metrow, co jest zbyt duzym ryzykiem jak na taka lodke.
Asia

Granica Gambia-Senegal




Na granicy przejezdzajace 3 samochody sa cale zapchane, wiec czekamy dalej. Wreszcie pojawia sie kolejny klekot, tym razem pusty. Po negocjacjach odnosnie ceny, wreszcie ruszamy i piaszczysta, wyboista, juz senegalska droga jedziemy do najblizszego miasta Velingara. Wyboje sa duze, samochod ledwo zipie. Nagle slyszymy trzask i okazuje sie ze pekla opona. Szybka akcja chlopakow i kolo zapasowe juz wstawione. Teraz trzeba odpalic silnik, ktory sam nie chce ruszyc. Pchamy w trojke samochod, az wreszcie silnik odpala. To calkiem normalna sytuacja na tutejszych drogach. Bardzo czesto widzimy jak na drodze ludzie zmieniaja opony, zarowno w samochodach osobowych, jak i zapakowanych busikach, a takze wielkich ciezarowkach. Jedziemy, jedziemy, zaliczamy posterunek, gdzie senegalscy urzednicy chca sprawdzic nasze bagaze (bardziej chodzi im o pogawedke z nami niz rzeczywiscie kontrole), nastepnie wbijaja nam pieczatki wjazdowe do Senegalu, odpalamy na pych i jedziemy dalej. Jestesmy znow w Senegalu i wszystko nam sie juz mniej podoba. Kurz, piach, szaro-bure kolory a w sercach tesknota za wielobarwna Gambia. Jedziemy kawalek i znow niespodzianka... samochod nie chce dalej jechac. Chwila kombinacji w silniku, cos tam chlopaki stukaja, pukaja, probujemy na pych i niestety nadal silnik sie buntuje.. Na szczescie w koncu naprawiaja klekota i jakos docieramy do Velingara. Tam jakis uczynny Senegalczyk podwozi nas powozem konnym na sam koniec miasteczka. Po drodze oczywiscie oferuje sie jako kandydat na meza. Dziekujemy uprzejmie, odmawiamy propozycji zawarcia zwiazku malzenskiego i wysiadamy. Wszystko tu juz inaczej wyglada, o wiele bardziej podobala nam sie Gambia. Do tego dochodza trudnosci w porozumiewaniu sie po francusku. Tesknimy za Gambia, czujemy sie wyobcowane, nieco smutne. Na szczescie zaraz lapiemy na stopa dosc dobry samochod, ktorym jedzie trzech Mauretanczykow. Wsiadamy. Po chwili rozmowy(francusko-angielsko-hiszpansko-wloskiej) okazuje sie, ze jada prosto do stolicy Gwinei Bissau. Cieszymy sie i ochoczo zgadzamy, zeby jechac z nimi od razu do Bissau. Nazi, Hamden i trzeci Mauretanczyk , ktorego imienia nie pamietam, mieszkaja w Bissau i prowadza apteke. Okazuje sie, ze w Bissau apteki sa prowadzone w 80% przez te nacje. Nazi tlumaczy dlaczego, ale niestety nie rozumiem na tyle dobrze po francusku. Wygladaja zamoznie, czestuja Fanta, probuja nam jak najbardziej dogodzic. Sa bardzo uprzejmi i grzeczni. Po drodze mijamy senegalskie wioski, z typowymi lepiankami afrykanskimi, az docieramy do granicy Gwinei Bissau. Tam okazuje sie ze waluta jest ta sama jak w Senegalu, a poniewaz jakies franki nam jeszzce zostaly z Dakaru, kupujemy banany i bagietke dla nas wszystkich. Ciezko sie porozumiec z tutejsza ludnoscia, bo nie znamy ani portugalskiego, ani krealskiego-lokalnego jezyka. na szczescie niektorzy tutaj mowia cos niecos po angielsku. Pozna noca docieramy do stolicy.
Asia

Gambijska granica * The Gambian border










Dostajemy sie stopikiem do najblizszej wiochy (Sabi) i tam czekamy sobie na kolejne autko. Granica podobno za daleko, by pojsc tam na piechote, wiec wygrzewamy sie na sloneczku w towarzystwie miejscowych dziewczynek. Jako ze dlugo nic nie przyjezdza, Asia, zagadana przez miejscowa kobiete, idzie do wioski "zasiegnac jezyka". I wraca z nowina, ze... granica to ten budynek 100m dalej...
Zabieramy torby. Na granicy standardowa wymiana nr telefonow, dowiadujemy sie, ze mamy nowych narzeczonych, poznajemy przemila celniczke i pstrykamy sobie z nia i pchajacymi sie do kadru "narzeczonymi" fotki. Dowiadujemy sie, skad tyle czarnych kobiet w sluzbach mundurowych - podobno dazy sie tu do tego, by w "mundurowkach" bylo tyle samo kobiet co mezczyzn. Ciekawe w kraju, gdzie kobiety zajmuja sie glownie domem i wychowaniem dzieci. I gdzie dwudziestolatka ma juz zwykle meza i dziecko, a na takie niedzieciate "staruszki" jak my patrza ze zdziwieniem...

Soma-Basse; opuszczamy nasza czarna Jamajke












Odprowadzone na wylot z Somy przez naszych gospodarzy, stanelysmy na pylistej, czerwonej drodze. Mimo, ze odeszlysmy nieco od domow, wciaz mijali nas kolejni ludzie, a nie samochody. Po kilku wymianach "Salam Alejkum" "Alejkum Salam" i krotkich konwersacjach kilkujezycznych, pojawil sie samochod, ktory nie byl busem i nie byl zaladowany ludzmi po dach. Skoro juz sie pojawil, to i nas zabral. potem kolejny, tym razem z wojakami eskortujacymi ryz prezydenta. Wleklismy sie czesto 5-10km na godz. podskakujac na wertepach i wspominajac gladki asfalt senegalskiej (przynajmniej do Fatick, potem to juz roznie bywalo i kierowca musial wykazywac sie czasem refleksem zwalniajac ze 100 do np. 5km na godz. z powodu wyrwy w drodze) i polnocnogambijskiej drogi. Bylysmy pelne podziwu dla kierowcy, lawirujacego obciazonym pojazdem po dziurach, miedzy pozostalymi po porze deszczowej wyrwami glebokimi czasem na pol metra. Czesto jechalismy w przechyle, dwoma kolami poza tzw. "droga" i, jak zauwazylysmy, rowniez lzejsze auta bardzo czesto wybieraly ten sposob jazdy jako najlepszy z mozliwych.
W miasteczku Brikama Ba zatrzymalismy sie na obiadek. Kolejny raz byla to rybka, oczywiscie z glowa i pletwami, z ryzem, ktora jedlismy lyzkami z jednej ogromnej michy. Potem tradycyjna, przeslodka, gotowana w malutkim czajniczku i wielokrotnie przelewana (do uzyskania wlasciwej piany) zielona herbatka serwowana w mini-szklaneczkach, kupione na straganie banany i po ponad godzinnym postoju wleczemy sie, w milej atmosferze, podjadajac miejscowe ciasteczka, dalej.

Gdy docieramy do Basse, jest juz ciemno. Ostatni posilek z wojakami i idziemy w swoja strone. Chcialybysmy skorzystac z internetu, ale obie kafejki, z nieznanych nam powodow, sa zamkniete. Asia chcialaby kupic sobie za ostatnie gambijskie pieniadze miejscowy ciuszek, ale stragan z materialami juz nieczynny. Marzymy o tym, by przedostac sie do jakiejs wioski miedzy Basse a granica i przenocowac w czyjejs chatce zamiast w miescie, ale na bus juz za pozno, a na wylocie z Basse mijaja nas tylko nieliczne auta jadace z granicy, a nie w naszym kierunku.

Rozmawiamy dobra chwile z funkcjonariuszami pracujacymi dla organizacji SOS. Jest to miejsce, do ktorego moga przyjsc rodzice ze swoimi dziecmi, ktorych nie sa w stanie wyzywic i wyedukowac. Czeka tu na nie 12 mieszkanek. W kazdym jest miejsce dla 6-7 dzieci, ktore bierze pod swoje skrzydla wykwalifikowany personel.

Zatroskany o nasze bezpieczenstwo gadatliwy sympatyczny policjant w czerwonej welnianej czapce tlumaczy nam, ze tereny przygraniczne sa dosc niebezpieczne ze wzgledu na obecnosc bandytow i osob nielegalnie przekraczajacych granice. A ze ciemno i busz wokolo... Proponuje nam pozostanie na noc w budynku rzadowym. Daje nam "przepustke" i z nia wracamy do miejsca, gdzie jadlysmy kolacje. Tam kolejny przyjazny funkcjonariusz, tym razem w cywilu, uracza nas miejscowa herbatka i po krotkiej rozmowie przy plonacym ognisku, oddaje nam swoj pokoj i materac, bysmy mogly spokojnie sie wyspac.

Rano zegnamy sie i wyruszamy do miasteczka. Internet znow nieczynny. Kiedy otworza? Kto wie?... Moze o 11.30?... A moze?... Po uzyskaniu kilku sprzecznych informacji decydujemy, ze nie chcemy czekac. Asia kupuje material i szyje ciuszek, pijemy po herbatce i kawce w miejscowej "kawiarence", jemy bagietke z akra i po spacerku, podczas ktorego zaprzyjazniamy sie z jednym ze sprzedawcow (u niego tez pijemy miejscowa mini-herbatke) i poznajemy przesympatyczna Sare z Wielkiej Brytanii mieszkajaca od poltora roku w Gambii.

Az szkoda opuszczac to przyjazne panstewko, w ktorym na kazdym rogu slychac reggae. W ktorym, gdzie sie nie obejrzymy, widac rasta barwy: przynajmniej co druga kierownica w autach jest trojkolorowa, to samo ze sprzetami domowymi, nawet miotly czesto maja trojkolorowe wlosie i oczywiscie wiele osob nosi tez trojkolorowe ciuszki. Gdzie policjanci matwiac sie o nas zalatwiaja nam nocleg pokazujac palcem: "patrzcie, te osoby ida przekroczyc nielegalnie granice"... Spedzilysmy tu duzo czasu, wiec trzeba jechac. Jestesmy zreszta ciekawe nowych krajow. Ale nie zapomnimy kolorowej, pelnej zieleni, prawie zawsze skrajnie przyjaznej Afrykanskiej Jamajki.

piątek, 23 stycznia 2009

Soma


W Somie nie dajemy sie namowic na nocleg w hostelu. Wolimy poznawac warunki zycia lokalnej ludnosci, wiec pozwalamy sie zaprosic nieco mlodszym od nas chlopaczkom mieszkajacym nieopodal miasteczka.
Chlopcy mieszkaja w pokojach przypominajacych cele. W srodku tylko materace, brak elektrycznosci, za lazienke sluzy wiadro, puszka do nabierania wody, pare kamieni... i oddzielajaca "lazienke" od reszty swiata blacha. Nasi gospodarze sa oczywiscie przemili, goscinni i bardzo grzeczni. Woza nas tez swoim rozpadajacym sie autem. Tak czy owak po tym noclegu czujemy sie brudne i marzymy o zrobieniu porzadnego prania...

Afrykanskiej Jamajki ciag dalszy




Z ulga lapiemy busika wywozacego nas z prezydenckiego miasta na glowna droge. Cieszymy sie, ze w koncu mozemy uwolnic sie od natretnych dzieci przyzwyczajonych do bialych dajacych prezenty i czarnych doroslych patrzacych na nas jak na potencjalne zrodlo pieniedzy (brrr). Czekajac na odjazd busika patrze na ladnie ubrane dzieci, z koralikami na szyi, jedna z dziewczynek ma maskotke w chuscie. Oczywiscie sa one ubrane ladnie i bogato tylko jak na afrykanskie miasteczko: jak zauwazylysmy, w Afryce tylko najbogatsi zwracaja uwage na estetyke ubran dzieci. Na urode kobiet i ich strojow nie mozemy sie tutaj napatrzec, za to dzieci chodza zwykle obdarte, brudne, zasmarkane, czesto polnagie. Co ciekawe, czesc z tych dosc bogato ubranych dzieci ma wydete, najprawdopodobniej od nieregularnego odzywiania, brzuchy... Przychodzi mi do glowy mysl, jak glupio czasem, my - biali, "pomagamy"...

Stajemy na drodze za wioska nieopodal, wokol krajobraz wrecz ksiezycowy, kikuty drzew na czerwonej ziemi, jak podejrzewamy po zalaniu terenu podczas pory deszczowej. W spokoju pijemy zrobiona w Brikamie do termosu herbatke, pstrykamy kilka fotek i... zanim zdecydowalysmy sie wyciagnac kciuk, zatrzymuje sie samochod. W srodku chyba z szesc osob, "na pace" kolejne dwie, w tym poznany 2 godziny wczesniej Szwajcar podrozujacy samotnie po Afryce. Kierowca o nic nie pyta, tylko pokazuje, ze mamy wsiadac... OK... Nawet nie wiemy, jak daleko jedzie, ale to nasz kierunek... Kolega ze Szwajcarii wysiada, by zanocowac na kempingu, my jedziemy, jak daleko sie da. Dosiada sie kolejna osoba, chcaca sie dostac az do Farafenni, robi sie noc, gwiazdziste niebo, wyciagamy sweter i kurtki, a nawet szal, bo nieco wieje. W koncu mamy zime:)... Wysiadamy w Somie.

Brikama - uzupelnienie
















Ostatnio, dla oszczednosci czasu, pisalysmy jednoczesnie posty dotyczace roznych okresow czasu. Nasi gospodarze, chlopaczki z Somy, siedzieli obok nas i nudzili sie niemilosiernie, a same wrocic na miejsce naszego noclegu (chyba ze 3km od miasteczka) raczej bysmy rady po nocy nie daly... A wiec teraz, juz z Bissau, male uzupelnienie.
Po lenistwie plazowym, niedaleko Banjul, odmowilysmy dalszego goszczenia sie u Amidou w Sukucie i postanowilysmy pojechac choc odrobine dalej i spedzic noc w jakims nowym miejscu. Poniewaz robilo sie juz ciemno, wzielysmy busika do Brikamy. Ami zdecydowal sie odwiezc nas tam i zaprowadzic do swojego "brata", bysmy nie musialy martwic sie o nocleg w nowym miejscu. Tak to wyladowalysmy na terenie tutejszego Health Centre, w mieszkaniu pielegniarza. Budynki przypominaly nam troche polski kemping. Milym zaskoczeniem byl "normalny" prysznic i toaleta (zazwyczaj jest to dziura, a nie, jak tu, deska klozetowa). Poczestowano nas przepysznymi malymi banankami i zielonymi pomaranczami, zrobilismy razem, na butli gazowej, herbatke z kupionego wczesniej na targu hibiskusa i po chwili rozmowy poszlismy spac.
Rano odwiedzilysmy jeszcze, choc bez wchodzenia do pomieszczen, tutejsze Health Centre. Co ciekawe, w Gambii sa tylko 4 szpitale. Pozostale placowki sluzby zdrowia, tak jak ta, sa prowadzone glownie przez pielegniarki. Jak sie dowiedzialysmy, w Brikama jest tylko 1 lekarz badajacy chorych tylko w przypadku, gdy pomoc pielegniarska okaze sie niewystarczajaca... Inna ciekawostka jest to, ze ze sluzby zdrowia moze skorzystac kazdy, nie potrzeba do tego zadnych specjalnych dokumentow. Wystarczy zaplacic symboliczne 5 dalasi i odczekac swoje w kolejce.
Odwiedzilam tez targ, z ogromna iloscia lumpeksow (czyt.: stoisk z europejska odzieza uzywana rozrzucona na plachtach). Bylo wesolo, kolorowo, nawet udalo mi sie chwile potanczyc z miejscowymi kobietami, a jednak czulam sie tu z moja biala skora obco, mialam wrazenie, ze w tym miasteczku nie odbieraja bialych zbyt pozytywnie, wiec tylko przeszlam wzdluz stoisk i wrocilam do czekajacych przy bagazach Asi i Amidou. Czas jechac dalej.

wtorek, 20 stycznia 2009

Brikama

























































































































Idziemy na busa, ktory ma nas zawiesc do najblizszej miejscowosci za Brikame, zegnamy sie z Amidou, pakujemy plecaki na dach i jedziemy. Po kilkunastu minutach wyboistej drogi wysiadamy wsrod drzew. Jest piekny sloneczny dzien, wczesna pora, bujna roslinnosc i przyjazni ludzie dookola, ktorzy od razu sie nami interesuja, podchodza, zagaduja, czestuja pomaranczami, my ich polskim musli, robimy zdjecia, probujemy z Eliza utrzymac na glowach wielkie pojemniki, ktore tutejsze kobiety nosza bez najmniejszego problemu [nam oczywiscie sie to nie udaje nawet na jedna minute], wymieniamy adresy, z bolem odmawiamy odwiedzin ich domostwa, bo tak to bysmy w miesiac nie wyjechaly z samej Gambii.. Zegnamy sie i idziemy troche dalej, by moc spokojnie lapac kogos na stopa. Wchodze miedzy drzewa zrobic kilka zdjec i juz mam przewodnika, ktory pokazuje mi drzewa nerkowca, mangowca, palmy, wielki ogrod pomidorowy i obdarowuje nas pomidorami afrykanskimi. Znowu zapraszaja, namawiaja, by isc do nich do domu..Ciezko nam, ale znow odmawiamy.
Mija kilka minut i zatrzymuje sie ciezarowka, ktora przewozi kamienie i piasek. Znow w drodze! Kierowca skreca, wiec wysiadamy i niedlugo juz mamy nastepny samochod, terenowy, solidny, ktorym jedziemy kawalek i wysiadamy blisko jakichs robotnikow. Nie zdazylysmy nawet otrzepac sie z kurzu, a juz kilku robotnikow stoi wokol nas, po kilku minutach rozmowy juz nas kochaja, chca sie zenic, wymieniac adres i telefon... Zmykamy kawalek dalej i zaraz mamy nastepna ciezarowke. Pakujemy sie na tyl, na pake zaladowana pojemnikami na wode. Kierowca szalony po tej piaszczystej wyboistej drodze jedzie setka, gubi dwa razy pojemniki, ktore wyskakuja z ciezarowki jak bable z gotujacej sie wody, ale dostarcza nam wiele radosci i wiezie az do samego Kanilia. Tam okazuje sie, ze bilet do prezydenckiego ogrodu, gdzie mozna poogladac zwierzaki jest dla nas za drogi i same nie wiedzac czy warto rezygnujemy, ale za to zwiedzamy wioske. Zaopiekowal sie nami czlowiek, ktory prowadzi do swojego taty, by wraz z nim uczyc nas grac na bebnach, obdarowuje nas owocami baobaba, zapoznaje z mieszkancami, czlonkami rodziny. W czasie przechadzki napotykamy duza grupe chlopcow, ktorzyt akurat maja trening przed meczem. Dolaczam do nich, kilka cwiczen, a kupa frajdy zarowno dla mnie, jak i dla chlopakow. Z wioski jednak chcemy jak najszybciej uciekac...cdn.
Asia