poniedziałek, 2 lutego 2009

Gwinea-podroz, cz.II
















Tluklismy sie kilka godzin czyms o szerokosci drogi. Najpierw we dwie na przednim siedzeniu, potem (po przeprawie "promowej" przez rzeke) zaproponowalysmy oddanie naszej luksusowej miejscowki (dostalysmy az tyle miejsca, poniewaz jestesmy biale - kolejny raz traktowano nas jako uprzywilejowane ze wzgledu na nasza skore) dwojgu doroslym z dzieckiem, a same sciesnilysmy sie z tylu, gdzie w stopy laskotaly nas... kury. Jesli dobrze pamietam, to bylo nas, razem z dziecmi, chyba 15 osob. Przyponinam, ze byla to osobowka... Tak dostalysmy sie do miasteczka, gdzie kolejny raz przenocowalysmy na komisariacie.
Rano znow wybralysmy sie na czerwona droge, ale pierwsze co, po nie wiem jakim czasie, przejezdzalo, bylo zapchanym busem. Patrzac na ilosc pasazerow, nawet nie chialam zatrzymywac, bo nie wierzylam, ze jestesmy w stanie sie tam wcisnac. Asia jednak machnela reka i wbilysmy sie do srodka, miedzy nie pamietam ile osob. Jedna osoba jechala w kazdym razie na dachu, a dwie wisialy na tylnich drzwiach... I znow sie tluklysmy po czerwonych dziurach, przez moze dwie godziny, po czym stanelismy w jakiej wiosce. Gdy postoj sie przedluzal, zapytalysmy, kiedy ruszamy i dowiedzialysmy sie, ze o 14 (a bylo po 11...). Z tego, co ie domyslilysmy, bus zatrzymal sie na... targ. No coz... Czekalysmy wiec cierpliwie, probujac w miedzyczasie miejscowych smakolykow.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz