



Piszemy dopiero teraz bo przez cala ta droge nie bylo dostepu do internetu. Dotarlysmy do celu, jestesmy od paru godzin w Conakry, stolicy Gwinei, cale, zdrowe i bezpieczne, z chlopakami i Viola.
Ze stolicy Gwinei Bissau udalysmy sie busikiem poza miasto i dalej juz na stopa. Od razu, gdy wysiadlysmy z busa w pierwszej wiosce poza stolica, oczarowala nas bujna roslinnosc, piekne domy, plaskie, duze, schludne, pokryte coprawda blacha, ale mimo wszystko sprawialy wrazenie bardzo przestronnych i przytulnych. Idac przez wioske na jej koniec, wszyscy usmiechajac sie zagadywali, pozdrawiali, zapraszali do wspolnego jedzonka. Na jednym z drzew przed domem, nasza uwage przykula malpa, trzymana na sznurku... Potem niejednokrotnie juz widzialysmy te stworzonka, tym razem na szczescie juz na wolnosci, biegajace wsrod bujnych drzew.
Ledwie zrzucilysmy plecaki, a juz pojawili sie miejscowi mlodziency. Po chwili rozmowy, z ktorej w koncu wyniklo, ze idziemy na piechote do Conakry, chlopcy z wielka determinacja pomagali nam zatrzymywac auta. Zatrzymali nawet ambulans... W koncu jednak jechalysmy na pace ze swinka, ktora chciala pozrec moj plecak. Nastepnie w dosc krotkim czasie udalo nam sie zlapac dosc luksusowy jak na Afryke samochod, ktorym dojechalysmy do kolejnej miejscowosci. Tam po kawce, bananach i kleiku ryzowym, pogawedkach z mieszkancami, smiechach i dziwieniu sie nam, bialym, z plecakami na drodze, lapiacymi okazje zlapalysmy w koncu tira, ktorym dojechalysmy do wiekszego miasta. Tam, w Bafacie, dzieki zwyczajowi, o ktorym dowiedzialysmy sie w trakcie naszej wedrowki (a polegajacym na tym, ze gdy jestes turysta, po raz pierwszy pojawiajacym sie w nowym miejscu w tym kraju i nie wiesz co ze soba poczac, gdy nadchodzi noc-idziesz na posterunek policji lub zandarmerii, a tam znajdziesz zawsze bezpieczne schronienieaz ) spedzilysmy bezpiecznie noc, zorganizowana dla nas przew przesympatycznych policjantow. Nastepnego dnia obeszlysmy cale miasteczko, posililysmy sie na targu, w poszukiwaniu toalety mialysmy okazje zobaczyc szpital od srodka (a dokladnie sale dla ciezarnych), po czym busikiem udalysmy sie do nastepnego miasta-Gabu.
Drogi w Gwinei Bissau, przynajmniej na odcinku Bissau-Gabu sa dobre, utwardzone, bez dziur, wiec jej pokonywanie szlo dosc sprawnie. Przyszlo nam jednak spedzic kolejna noc w tym pieknym, spokojnym, przyjaznym kraju. Z Gabu chcac wyjsc na wylot, zrobilysmy pare kilometrow na piechote-miasteczko ciagnelo sie i ciagnelo, a samochodow jezdzilo tam malo. Jednak po jakims czasie cos sie zatrzymalo i tym razem juz bardzo wyboista droga, jadac na pace wsrod beczek i siatek z cebula, cale szczesliwe, ze mamy wiatr we wlosach i juz pod koniec trasy tez i gwiazdy nad glowami, dotarlysmy do Pece. Tam od razu pokierowano nas do domu w ktorym mieszka ktos jakby burmistrz. Jego akurat nie bylo, ale jego brat, pewien mlodzieniec i zona "burmistrza" ugoscili nas z wielka radoscia i ochota. Rano po przyjezdzie "burmistrza" do miasteczka, rozmowach portugalsko-wlosko-hiszpanskich, sniadaniu i wymianie adresow wyszlysmy na droge. Piekne slonce, cisza, spokoj, zielen dookola, sympatyczne dzieciaki dookola... Cos sie zatrzymuje, chca od nas pieniadze, my niestety nie mamy tyle, zeby nas mogli zabrac do samej granicy. Podwoza nas jednak kawalek, tam po jakims czasie Eliza lapie traktor z przyczepa, podczas gdy ja robilam zdjecia kopcom termitow i malpkom w lesie. Jedziemy kawalek, a raczej skaczemy na tych wybojach.. Wysiadka w kolejnej wiosce, nie wiemy jakiej, bo tu nie ma zadnych znakow, tabliczek, miejscowi je znaja, dla nas sa to takie same, piekne lepianki, okraglaki ze strzecha, z wielkimi mangowcami dookola, plotem splecionym z traw. Po jakims czasie nadjezdza typowy transport przewozacy ludzi od jednej miejscowosci do drugiej- typ kombi, metalowa krata na dachu, a na niej gora bagazy; w srodku kilkanascie osob. Ten samochod jedzie akurat na sama granice. Pakujemy sie na dach i jedziemy, lapiac czerwony pyl w zeby, wlosy i gdzie to tylko mozliwe. Ale i tak jest to frajda. Jak to zwykle bywa z przekraczaniem granic, takze za ten przewoz musialysmy zaplacic. Bylo to jednak niedaleko od granicy, samochod byl pelen, wiec na szczescie nie wyszlo drogo (1000 gwinejskich frankow za osobę).
Na granicy kawka z termosu, kupiona w przydroznej "kawiarni", pieczatki wyjazdowe z Gwineii Bissau, przemarsz na piechote (ok 2km) do granicy Gwinejskiej, pieczatki, sprawdzanie bagazy przez celnikow, oplacenie transportu do pierwszej wiekszej wioski, tam udanie sie na posterunek policji i bezpieczny nocleg na werandzie obok policjanta.
Asia